Społeczeństwo

„To nie jest praca. To jest służba”

Opublikowano 05 sierpnia 2015, autor: Łukasz Prusak

– Musimy na sobie polegać. Jeżeli dwóch wchodzi do zadymionego pomieszczenia, muszą wrócić obaj, a nie jeden – mówi młodszy kapitan Grzegorz Sitka

Widzimy ich, kiedy ratują życie i zdrowie, kiedy w pocie czoła np. rozcinają wrak rozbitego auta, żeby uwolnić poszkodowanych, albo wyprowadzają ofiary z pożaru. Ich praca to służba pełna niebezpieczeństw i wyrzeczeń. „Twój Głos” sprawdził co robią strażacy, kiedy nie jadą do akcji, czyli jak wygląda ich praca od kuchni.

Jest piątek. W komendzie to dzień gospodarczy. Strażacy sprzątają jednostkę, wykonują jakieś drobne prace naprawcze, albo po prostu myją wozy bojowe. Można nawet zażartować, że tego dnia komenda zamienia się w największą myjnię powiatu. Wypucowane maszyny ociekają wodą i lśnią w pełnym słońcu. Strażacy śmieją się, że często nawet o prywatne auta nie dbają tak pieczołowicie, jak o służbowe. Sami też dość często je naprawiają. Dzięki ich zaangażowaniu komenda oszczędza nieraz setki albo i tysiące złotych, które musiałaby wydać na serwis w autoryzowanym warsztacie. Przykład z ostatniego czasu to Jelcz stacjonujący w Dęblinie. Już parę razy strażacy musieli spawać w nim zbiornik na wodę.

W minutę gotowi do akcji

Starszy kapitan Paweł Banaszak, dowódca Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej w straży służy od 14 lat. Zarządza pracą 41 ratowników, którzy w każdej chwili są gotowi nieść pomoc potrzebującym. – W momencie, kiedy usłyszymy syrenę rzucamy wszystko i w ciągu 30-60 sekund jesteśmy gotowi do wyjazdu – zdradza. JRG podzielona jest na trzy zmiany. Służba trwa 24 godziny. Dziewięciu strażaków ma dyżur w komendzie w Rykach, a trzech na posterunku w Dęblinie. Tu strażacy zawodowi korzystają z gościnności ochotników z OSP Dęblin – Masów. Kiedy tak rozmawiamy, Paweł Banaszak wtrąca, że praca w straży to nie jest zwykła robota. To służba.

Młodszy kapitan Grzegorz Sitka pełni ją od 2007 roku. – 1/3 czasu spędzamy w pracy. Komenda to nasz drugi dom – tłumaczy. Ojciec Sitki jest strażakiem ochotnikiem. W nim też zrodziła się chęć pójścia w ślady taty. W 2005 roku dostał się do Centralnej Szkoły Państwowej Straży Pożarnej w Częstochowie. Dziś jest zastępcą dowódcy JRG i dowódcą zmiany.

Jak w domu, jak w rodzinie 

Zależności służbowe, jak w każdej formacji mundurowej, są ważne. Ale dla ryckich strażaków jeszcze ważniejsze są relacje koleżeńskie, często wręcz przyjacielskie. To one budują w zespole poczucie jedności. One budują zaufanie. Bo w czasie akcji, jak w życiu, strażak musi wiedzieć, że w razie niebezpieczeństwa nie zostanie sam. – Musimy na sobie polegać. Jeżeli dwóch wchodzi do zadymionego pomieszczenia, muszą wrócić obaj, a nie jeden – mówi Grzegorz Sitka.

Sekcyjny Marek Pawlak służy od 2007 roku. – Tu nie ma odwalania roboty. Dbamy o sprzęt i siebie nawzajem. Jak w domu, jak w rodzinie – podkreśla.

Strażacy integrują się nie tylko w pracy. Poza nią również. Stąd czasem wyjścia na piwo lub regularne spotkania na ryckim „Orliku” i gra w piłkę. Tradycją w jednostce jest to, że kiedy któryś ze strażaków zmienia stan cywilny, cała zmiana bawi się na jego weselu. Tak było w przypadku  Grzegorza Sitki, który w prezencie od kolegów dostał do zabawy kład i figurkę kaczki. Było to żartobliwe nawiązanie do kraksy, jaką pan Grzegorz miał na kładzie. O szczegółach jednak nie informuje. Innym znów razem strażak odchodzący na emeryturę dostał od kolegów przedmiot, o którym dość często wspominał. Był to lemiesz, czyli robocza dolna część korpusu pługa odcinająca skibę od gleby. Tylko, że ta była niezwykła. Miała wygrawerowane imię i nazwisko zasłużonego emeryta oraz życzenia od kolegów z pracy.

Akcja, której nie zapomną

W pracy strażaków nie zawsze jest wesoło. Wszyscy druhowie, z którymi rozmawiał „Twój Głos” zgodnie podkreślają, że najtrudniejsze są akcje, w których ofiarami są ludzie, a szczególnie dzieci.

Grzegorz Sitka: –  Pamiętam niemal wszystkie wypadki na drodze nr 17. Przejeżdżając przez te miejsca jestem w stanie w przybliżeniu podać co się tu, czy tu stało. W jego służbie nie było jednak takiego zdarzenia, które jakość szczególnie zapadłoby w pamięć. I oby nigdy do tego nie doszło.

W przypadku Pawła Banaszka najbardziej traumatycznym przeżyciem była interwencja w gminie Kłoczew, gdzie kilka lat temu strażacy zostali wezwani na ratunek poszkodowanym, którzy wpadli do szamba. Śmierć poniosły wtedy 4 osoby.

Z kolei dla Marka Pawlaka najtrudniejszą akcją było wezwanie do pożaru w Dęblinie. Po przyjeździe na miejsce okazało się, że doszło do potrójnego morderstwa. Niedoszły pożar miał tylko zatrzeć ślady zbrodni.

Napisz komentarz »