Historia

„Miną wysadziliśmy ruski czołg”

Opublikowano 15 września 2015, autor: Łukasz Prusak

– „Podrzućcie im blaszanki” – rozkazał kapitan. Był to ładunek złożone z pięciu kostek trotylu. Rozwaliliśmy tak czołg. Poszarpało mu gąsienice – opowiada Ludwik Woliński

Pochodzący z Dęblina kombatant w sierpniu skończył 99 lat. Mimo wieku pamięć ma fenomenalną. Opowiedział nam, jak wyglądał jego udział w kampanii wrześniowej.

Do wojska trafił w styczniu 1939 roku. Służył w II batalionie saperów kaniowskich w Puławach. Dwa miesiące przed wybuchem wojny batalion został przemianowany na pułk. Wojna zastała go w Puławach. – Wymaszerowaliśmy na wschód. Szliśmy na Lubartów. Tu był pierwszy niemiecki nalot. Ale na szczęście nie strzelali – opowiada pan Ludwik. W Lubartowie byli dwa dnia. Potem oddział wymaszerował do Kowla. Dziś to miasto na Ukrainie w obwodzie wołyńskim. – Było tam tyle ludzi, że jakby jabłko rzuć, to by na człowieka spadło – mówi Woliński. Do miasta ciągnęły rzesze ludzi z zachodu kraju. Było to jeszcze przed wkroczeniem Armii Czerwonej.  Miasto szykowało się do obrony przed Niemcami.

„Koniec wojny”

17 września nadleciały samoloty. – Byliśmy przyzwyczajeni, że Niemcy bombardują, ale tu był jakiś innych huk tych silników. Nikt nie zrzucał bomb – wspomina pan Ludwik. Któryś z żołnierzy puścił plotkę, że to Anglicy przylecieli Polakom z pomocą. – Wszyscy podrzucali furażerki, zapanowała radość, że to już koniec wojny – opowiada. Nagle z nieba spadły miliony ulotek. „Bratnie pozdrowienia biednemu ludowi niesie ZSRR. Żołnierze rzucajcie karabiny i wracajcie do domów! Wojna skończona! ZSRR idzie wyzwalać swoich pobratymców” – głosiła zapisana tam wiadomość.

Dowództwo zarządziło odwrót. Zapadła decyzja o opuszczeniu Kowla. Oddział Wolińskiego ruszył na południe w kierunku Włodzimierza Wołyńskiego. – Ruscy już wkraczali – opowiada 99-latek.

W czasie marszu oddział natrafił na większe zgrupowanie Polaków. – Było tam ze 4 tysiące naszych żołnierzy. Różne formacje. Wystąpił podpułkownik rezerwy nazwiskiem Koć. Powiedział wtedy: „Idziemy tam, gdzie nas ojczyzna wzywa (za granicę – dod. red.) Nie biorę maruderów. Kto nie chce iść niech nie idzie. Nie mam do nikogo pretensji” – wspomina Woliński. Orkiestra wojskowa zagrała „Jeszcze Polska nie zginęła”. Żołnierze uformowali szeregi i ruszyli przez Kresy.

Ukraińcy z widłami

– Nie spodziewałem się, że Ukraińcy są tacy wredni – mówi Woliński. I podaje przykład. Kiedy jego oddział wkroczył do pewnej miejscowości nie było w niej żywej duszy. Wszyscy się gdzieś pochowali. On z trzema żołnierzami wszedł do jednej chaty. W izbie siedziała starsza kobieta. Żołnierze poprosili o wodę. Po ukraińsku odpowiedziała im, że nic nie rozumie. I tak klika razy. W pewnym momencie otworzyły się drzwi i do pomieszczenia weszła młoda dziewczyna. – Mamo, panowie chcieli tylko wody – powiedziała po polsku podając żołnierzom napój.

W innej znów wsi na drodze wojska stanęli ukraińscy chłopi uzbrojeni w widły. Żądali wydania karabinów. Przegoniła ich nasza kawaleria.

Następnego dnia było pierwsze spotkanie z Armią Czerwoną. Polacy już czekali z naładowaną bronią. W pewnym momencie w kierunku naszych zmierzały trzy radzieckie czołgi. Zatrzymały się kilkanaście merów wcześniej. Nie reagowały na próbę kontaktu, tylko zawróciły. – Kapitan wtedy mówi: „Podrzućcie im miny”.  Były to tzw. blaszanki, czyli miny o wadze jednego kilograma z pięciu kostek trotylu. Rozwaliliśmy jednego. Poszarpało mu gąsienice. Dwa pozostałe oddaliły się – mówi pan Ludwik

Wjechały na polskie miny w innym miejscu. Kilkaset metrów dalej. Woliński słyszał tylko z daleka odgłosy wybuchów, gdyż Polacy byli już w odwrocie.

„Bagnet na broń”

Spotkanie z Niemcami oddział Wolińskiego miał pod Szastarką koło Kraśnika. Polacy zajęli stanowiska. Mieli dwa karabiny maszynowe. – Patrzę a tam prosto na mokradle rozlokowała się niemiecka czujka. Poszedłem o tym zameldować – opowiada.

Za jakiś czas z lasu wyszedł niemiecki oddział. Nie widzieli naszych. Ale padł już rozkaz: „Bagnet na broń!”  – A oni na nas z automatami. Pomyślałem: położą nas. Idą, idą, ale nie strzelają. Nie widzą nas. Już mieliśmy uderzać. Ale nagle padł rozkaz, żeby się wycofać – wspomina kombatant

Wszystko odbywało przy ostrzale artylerii. – Dzień później dowództwo zakomunikowało nam, że jesteśmy otoczeni i że następuje demobilizacja – mówi Woliński.

Droga do domu

Po rozformowaniu pan Ludwik podjął decyzję, że wraca do Dęblina. Najpierw trafił pod Kock, gdzie opór Niemcom stawiali jeszcze żołnierze Kleeberga. Ale już było wiadomo, że lada dzień będzie kapitulacja. Pan Ludwik wspomina o panującym głodzie. Nigdzie nie można było dostać nic do jedzenia. Razem z kilkoma kompanami dotarli do linii kolejowej Łuków – Dęblin z zamiarem marszu na zachód. To było jednak niemożliwe. Tam roiło się od Niemców. Ruszyli więc w stronę Łukowa. Do miasta jednak nie dotarli. Zatrzymali się w pobliskiej wsi. Głód cały czas im doskwierał. Pytali mieszkańców, czy mogą kupić coś do jedzenia. Nic nie było. Rzekomo. – Dopiero jak jeden z naszych poczęstował papierosami to chłopy przynieśli chleb i masło – wspomina Woliński. Trzeba było jeszcze uciekać przed Niemcami, którzy tropili resztki polskich formacji. Pan Ludwik trafił w końcu do kuzyna w Łukowie. Przeczekał bezpiecznie kilka dni i wrócił do rodzinnego miasta.

Napisz komentarz »