Aktualności, Historia, Kultura, Ludzie

Stary projektor i Bruce Lee w „Renesansie”

Opublikowano 15 maja 2018, autor:

„Wejście smoka” z Brucem Lee oglądały tłumy. Trzeba było zorganizować dodatkowy seans

Przez dziesiątki lat urządzenie i jego akcesoria znajdowały się w osobnym pomieszczeniu. A ich obsługa wymagała zaangażowania kilku osób. Czasy te świetnie pamięta Andrzej Gnyszka, były pracownik kina z ponad 20-letnim stażem.

Niesforne elektrody

Zdaniem pana Andrzeja najważniejszą częścią jego pracy była właściwa obsługa projektora. Wbrew pozorom zadanie wcale nie należało do łatwych. Cała trudność polegała na odpowiednim ustawieniu źródła światła umożliwiającego wyświetlanie filmów. W archaicznych projektorach (a taki początkowo posiadało ryckie kino) zamiast lampy były dwie elektrody. – Znajdowały się blisko i ciągle się do siebie zbliżały. Musiałem pilnować, by dzieliła je zawsze taka sama odległość. Jeśli zbliżyłyby się za bardzo, na ekranie byłoby zbyt jasno, albo widzowie mieliby wrażenie, że ekran się pali – mówi Gnyszka. W odpowiednim ustawieniu elektrod pomagały pokrętła.

Równie ważnym elementem umożliwiającym wyświetlanie filmów było lustro umieszczone przy elektrodach. To ono wzmacniało słup światła widoczny na ekranie. Aby obraz był dostatecznie jasny, lustro również musiało być odpowiednio ustawione. – W przeciwnym razie po jednej lub po drugiej stronie ekran byłby zaciemniony – zauważa pan Andrzej.

Kwadraty i kółeczka

Na co dzień pracownicy kina zawsze korzystali z dwóch projektorów. To wiązało się z tym, że filmy były zapisywane na kilku szpulach. Z jednej szpuli widzowie mogli obejrzeć tylko 15 minut nagrania. Aby zobaczyć dalszy ciąg, trzeba było w odpowiednim momencie przejść do następnej kliszy zamontowanej na drugim urządzeniu. Na szczęście ówczesna technika pozwalała łatwo zorientować się, kiedy nastąpi ten moment. – Gdy klisza się kończyła widać było znaczki na ekranie. Z reguły były to kółka albo kwadraty w kolorze białym, bądź czarnym. Najpierw pojawiał się jeden, a za minutę kolejny – opowiada pan Andrzej.

Po seansie na operatorze ciążył jeszcze jeden obowiązek. Zgraną kliszę należało przewinąć, by kolejni użytkownicy mieli ją ustawioną od początku. Służyło do tego specjalne urządzenie. Niestety inni operatorzy nie zawsze byli tak staranni i do Ryk często trafiały filmy nieprzewinięte. – Na szczęście takie przypadki łatwo było wychwycić. Przewinięty film miał na początku kliszę w kolorze zielonym – mówi Gnyszka.

Ciąg dalszy – za chwilę

Znacznie więcej kłopotów przysparzały filmy mocno zgrane. – Zdarzało się, że niektóre klisze, zanim do nas dotarły były wyświetlane po 200, 300 razy. Wtedy rwały się bardzo często – zauważa pan Andrzej. Taka sytuacja niecierpliwiła zwłaszcza widzów. O tym, że z filmem jest coś nie tak, pracownicy orientowali się szybko. – Z sali słychać było gwizdy, albo głośne tupanie – wspomina operator. W takiej sytuacji sprawa była prosta: film po prostu trzeba było skleić. – Najgorzej, jeśli do przerwania nastąpiło na górnej szpuli urządzenia. Wtedy musieliśmy przerwać emisję. Włączaliśmy na sali światło i informowaliśmy ludzi, że za chwilę nastąpi dalsza część projekcji – mówi Gnyszka.

Porządne sklejenie błony filmowej wymagało odpowiednich czynności. – Trzeba było zeskrobać emalię z obu stron kliszy i posmarować ją mocnym klejem na acetonie. Łączenie kawałków ułatwiała specjalna przyciskarka. Wystarczyło poczekać 15 sekund i klisza była gotowa – opowiada pan Andrzej. Poklejone filmy miały jednak poważną wadę. Trwały krócej niż powinny. – Zdarzało się, że na skutek cięć znikało nawet 20 minut nagrania – tłumaczy operator.

Kłosowski w „Renesansie”

Niełatwa praca kinooperatora miała też zalety. Dzięki wysokiej oglądalności filmów, ryckie kino mogło czasem liczyć na emisje premierowe. Było to duże wydarzenie, bo zwykle do „Renesansu” filmy docierały w drugiej kolejności i trzeba było na nie długo czekać. Taka wyjątkowa okazja pojawiła się pod koniec lat 80-tych. – Wtedy na ekrany kin wchodziła „Misja specjalna” z Krzysztofem Kowalewskim w roli głównej. Udało się nam, że w województwie lubelskim, to Ryki zagrały tę komedię jako pierwsze – opowiada Gnyszka. Na premierę przyjechał nawet odtwórca jednej z głównych ról, Roman Kłosowski i zastępca reżysera.

Wielką popularnością ryckich widzów cieszyły się również inne hity dużego ekranu. Istne oblężenie kino „Renesans” przeżywało podczas emisji filmu „Wejście smoka”. – Graliśmy go o godz. 17 i 19, ale po ostatniej projekcji przyszło jeszcze ponad 50 osób. Nie było innego wyjścia i puściliśmy film jeszcze raz o godz. 21. Efekt był taki, że pracę skończyliśmy o 11 w nocy – wspomina pan Andrzej.

Przechytrzyć propagandę

Dobre produkcje z reguły nie stwarzały problemów z uzyskaniem wysokiej oglądalności. Gorzej jeśli były one kierowane do kin „na siłę” ze względów ideologicznych. – Mało kto dziś pamięta, że w latach 80-tych listopad był miesiącem filmu radzieckiego. Za ich wyświetlanie pracownicy otrzymywali premie – zauważa Gnyszka. Na takie projekcje chętnych często brakowało. – Choć pamiętam że moja znajoma potrafiła wysiedzieć na sali do końca mimo, że zostawała już sama – mówi pan Andrzej.

Kiedy problemy z frekwencją na radzieckich produkcjach były pewne, pracownicy kina uciekali się do fortelu. – Widzowie woleli oglądać filmy amerykańskie. Dlatego przewijaliśmy radzieckie, a zakładaliśmy te z USA. Jeśli mieliśmy zagrać je np. 5 razy, robiliśmy tak, że do dziennika wpisywaliśmy 3 emisje radzieckie i 2 amerykańskie. A w rzeczywistości wszystkie szły amerykańskie – opowiada pan Andrzej. Mimo to, operator przyznaje również, że niektóre produkcje ze wschodu były naprawdę dobre. – Do dziś pamiętam film „Moskwa nie wierzy łzom”. A „Annę Kareninę” w wydaniu radzieckim wolę od hollywoodskiej – zauważa operator.

 

Tomasz Kępka

 

Napisz komentarz »